A krzyczeć miała widownia. Miała krzyczeć: Chiny! Ale widownia była tym razem (7.11.2015, czyli dzień po premierze) mało współpracująca i krzyczeć nie chciała. A może nie została porwana sztuką i dlatego nie dała się namówić zachęcającym pokrzykiwaniom aktorów w finałowej scenie nowego przedstawienia Pawła Łysaka Krzyczcie Chiny?
Teatr Powszechny to fajny teatr. Fajny,
że hej. A teraz ma do tego bardzo przyjemną kawiarnię stół
powszechny, gdzie jest dobra kawa i dobre ciasta i miła
obsługa. I, jak sama nazwa wskazuje, duży wspólny stół pośrodku.
Można się poczuć swojsko, prawie jak na Zbawixie. I w
Powszechnym się organizuje przyjemne śniadania z twórcami i
aktorami premierowych przedstawień; w niedzielę o 12 – bardzo mi
się ten zwyczaj podoba.
Mówi się, że wszystko co ciekawe w
teatrze dzieje się teraz poza Warszawą. No i Warszawa musi sobie
przecież jakoś z tym radzić, tym bardziej, że stołeczność
zobowiązuje, by w ważnych sprawach zabierać głos. Dlatego bardzo
się cieszę, że dyrektor Teatru Powszechnego, Paweł Łysak,
wyreżyserował spektakl zaangażowany społecznie; spektakl, który
ma być odpowiedzią na aktualną sytuację Polski i Europy.
Spektakl trwa 1,5h bez przerwy i nikt
na pewno nie będzie się na nim nudził. Na początek rozgrzewka:
miejsca są nienumerowane, więc małe, kulturalne (w końcu jesteśmy
w teatrze!) przepychanki i walka o pierwsze rzędy. Potem niektórzy
tego pożałują. Szczególnie elegancko ubrane panie, które będą
ochlapywane wodą, włączane do ciągnięcia liny czy zachęcane do
ratowania topielca. Pyrrusowe zwycięstwo, życie.
Konstrukcja przedstawienia, gra
aktorska, ogranie przestrzeni – wszystko jest dobre, spójne, na
wysokim poziomie. Poetyka spektaklu bardzo nowoczesna, chce się
oglądać. Dostajemy dużą dawkę ostrej muzyki i gromadę
przerysowanych postaci: ciemiężonych, choć zabawnych Chińczyków
i brytyjsko-amerykańskie świnie, z którymi absolutnie nikt na
widowni nie będzie w stanie się utożsamić ani na moment. Jak więc
osiągnąć katharsis? Już
starożytni Grecy wiedzieli, że niezbędne jest choć częściowe
podobieństwo między bohaterem a widownią, by widz mógł wczuć
się w sztukę. Tutaj raczej nikt nie utożsamiał się z groteskową
do bólu, bezmyślną, bezczelną, okrutną białą załogą statku.
Ale właściwie mi to nie przeszkadza. To ciekawy zabieg. Może po
prostu nie ma dla nas, białych i bogatych żadnego
usprawiedliwienia? Może to, że kupujemy ciuchy z sieciówek szyte
przez panie, które zarabiają dolara dziennie już nas wkłada w
szeregi tych świńskich postaci? Może to, że na facebooku witamy
uchodźców z otwartymi ramionami, niczego tak naprawdę nie zmienia?
Bo w praktyce to potrafimy tylko o tym rozmawiać i podpisać
petycję, iść na marsz poparcia i już. Jaka jest realna pomoc
jakiej udzielamy? Ano żadna. A może można by jednak coś....
Takie
i podobne myśli krążyły po mojej głowie po tym spektaklu. Ale...
Ja bardzo nie lubię kiedy się na mnie krzyczy. Bardzo nie lubię
iść do teatru, który mówi mi jak wygląda życie i stawia jasną
diagnozę. A gdzie miejsce na moje przemyślenia? Poza tym świat nie
jest czarno biały. Nie jest tak albo tak. Jest – jak mówi Piotr
Cieplak – i tak i srak. I niedobrze – moim zdaniem – kiedy
teatr ten świat pokazuje jednowymiarowo. Zawsze, zawsze istnieje
druga strona medalu. A jej pokazanie nie jest przecież próbą
usprawiedliwiania ohydnych zachowań, jest po prostu uczciwym
powiedzeniem widzowi, że to wszystko nie jest takie proste.
W
finałowej scenie monolog wygłasza powieszona nad głowami widowni
Chinka. Zapowiada w nim zagładę naszego „białego” świata.
Europę zaleje fala arabskich synów, a Amerykę fala synów
chińskich. Ich krzywdy zostaną zadośćuczynione. A nam się
przecież należy. Za ksenofobię, za rasizm, za nazizm.
Mam
inną wizję świata i inną wizję sprawiedliwości.
Ale
idźcie na to przedstawienie.
(fot. Magda Hueckel , zdjęcie ze strony www.powszechny.com)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz