wtorek, 24 listopada 2015

Kordian/Frljić. Refleksje

Brak komentarzy:
 
To nie będzie recenzja, to będzie krótka refleksja po dwóch przedstawieniach, które widziałam w ostatni weekend.

Tak się złożyło, że w sobotę 21.11 byłam na Kordianie w Teatrze Narodowym, 2 dni po uroczystej premierze z okazji 250-lecia tej najstarszej narodowej sceny. Wielka kolejka po wejściówki, mężczyźni w garniturach, jedna piękna pani miała nawet czarną, długą suknię bez pleców. Widownia dostała to co chciała: wielkie show, którego produkcja kosztowała tyle, że nawet nie umiem policzyć i grało tam tylu aktorów, że ledwo się na naszej narodowej scenie zmieścili. Na koniec, podczas wielominutowych owacji na stojąco, uznanie dla reżysera i aktorów wyczuwalnie mieszało się z patriotyczną egzaltacją. Obfitość, obfitość, obfitość. 

Obfitość jednak bolesna; czułam się trochę jak gęś z rurką wtłoczoną do gardła. I z każdą minutą więcej dźwięków, efektów, wątków. Nawiązania do wszystkiego: od Szekspira po Jaruzelskiego i od Goethego po Gomułkę, a w międzyczasie diabeł w szatach papieża i płonąca Biblia. No dobrze, nieco wyolbrzymiam, ale ciśnie się na usta pytanie, jak ten monumentalizm formy ma się do polskiego tu i teraz? Jak to jest osadzone w tkance miasta/polis? Jak to się ma do rzeczywistości, która nas otacza? Nie wiem. Ciągle się zastanawiam i nie wiem. Ale będę szukać bardziej, może coś znajdę i dam Wam znać. W recenzji dla Didaskaliów.

Najważniejsze, że była wspaniała, olśniewająca, piękna Danuta Stenka, którą kocham miłością wielką. Trochę mnie na tym fotelu uspokajała.

A dzień później, po całym dniu zajęć w Laboratorium Nowych Praktyk Teatralnych (no dobrze, to było pół dnia) wybrałam się do Teatru Powszechnego na spektakl Przeklęty niech będzie zdrajca swej ojczyzny Olivera Frljića. To ten sam chorwacki reżyser, któremu nie pozwolono dokończyć Nie-Boskiej komedii w Starym Teatrze w Krakowie. I ja żałuję jeszcze bardziej niż wcześniej (a żałowałam już dość mocno), że mu nie pozwolono. Po tej wybujałej obfitości Kordiana spektakl Frljića był lekarstwem dla duszy. Mocny, żywy i oszczędny w środkach, a jednocześnie prosto w sedno. 75 minut stawiania ważnych pytań, które naprawdę m a j ą z n a c z e n i e. Spektakl który dzieje się na scenie, ale jest tak bardzo o tym co tu i teraz, albo może tam, ale blisko jakoś , że dzieje się naprawdę. I jak strzelają to podskakuje się na fotelu. A jak się śmieje to jest to śmiech nerwowy, jakiś straszny rechot. To głupia reakcja, bo – jak mówi do nas aktor ze sceny – widownia jest chu***owa. Głupia, ale obronna i przepraszająca. Na taką widocznie nas stać. 

Reżyser mówi o spektaklu tak: Tak jak terytorium byłej Jugosławii, gdzie nie można rozkopać ziemi, by nie trafić na ludzkie szczątki, ten spektakl też jest przepełniony zwłokami. I tak jak nieteatralne zwłoki mają pewną wartość na rynku politycznym, tak te zwłoki, które my na scenie masowo produkujemy i wskrzeszamy, mają swoją wartość. Mają wręcz pokazać, jak zredukowała się wartość pewnego modelu reprezentacji. Bo skoro nastąpiła taka dewaluacja teatralnej reprezentacji śmierci, jaka jest wartość śmierci prawdziwej? By się tego dowiedzieć, wystarczy obejrzeć wiadomości z wydarzeniami z Haiti, lub spytać, co dziś znaczy dla nas Srebrenica: mało, mniej, zupełnie nic? 

I z tym pytaniem Was dziś zostawiam. Szkoda, że nie możecie wybrać się już na tę sztukę. Ale możecie iść na Kordiana.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz