środa, 18 listopada 2015

Patos zwyciężony

Brak komentarzy:
 
Okazuje się, że można wystawić klasykę i to jeszcze klasykę będącą opowieścią o wojnie, bez obezwładniającego patosu, nadęcia, które usztywnia kręgosłup i łez wycieranych koronkowymi chusteczkami. Lilla Weneda Michała Zadary w Teatrze Powszechnym to przedstawienie przyjemnie świeże i inne niż wszystkie. Wcale nieprawda, że „wszystko już było”.


Michał Zadara z klasyką mierzy się często; utwory, które teraz wydają się pomnikami literatury, kiedyś były przecież uznawane za skandalizujące i obrazoburcze. I chyba właśnie to Zadarze wydaje się w nich takie pociągające – reżyser zdrapuje grubą warstwę brązu narosłą na nich przez lata i sięga do esencji dzieła. W znakomity sposób poradził sobie z tym zdrapywaniem przy Zbójcach w Teatrze Narodowym. Jego nowy spektakl dla Teatru Powszechnego jest dowodem, że po raz kolejny te „prace wykopaliskowe” poszły mu świetnie.

Scenografia, za którą odpowiedzialny był Robert Rumas jest prosta. Tło buduje naga ściana teatru, która ma imitować mury zamkowe. Największą, centralną część sceny zajmuje coś w rodzaju błotnej piaskownicy, wokół której zbudowany jest podest z desek. Całość tworzy scenerię wojennych okopów. Nie jesteśmy w przedchrześcijańskiej krainie nad jeziorem Gopło, jesteśmy na planie wojennego filmu o historii XX wieku. Po prawej stronie sceny stoi bogato rzeźbione biurko: przy takich biurkach dowódcy podejmowali najważniejsze strategiczne decyzje; na takich biurkach ważyły się losy świata. 

Podobnie jest u Zadary: losy świata – losy Lechitów i Wenedów – ważą się przy tym właśnie biurku. Tym razem jednak nie wśród rozmów dowódców garnizonów, lecz pomiędzy dwoma kobietami: Lillą Wenedą i Gwinoną. Mężczyźni w tym spektaklu zostali zepchnięci na drugi plan: król Derwid jest zniedołężniałym starcem, a Lech posłusznym żonie mężczyzną, którym w łatwy sposób manipulować może i Gwinona i Lilla Weneda. To kobiety decydują o rozwoju wypadków i przejmują inicjatywę. Gwinona ma krwiście czerwone usta i spięte w ciasny kok blond włosy – piękna nazistka. Z kolei Lillia Weneda to eteryczna brunetka; niewinna sanitariuszka w zabłoconej sukience.

Postaci są tak jednowymiarowe jak sugeruje ich charakteryzjacja: Gwinona jest zła do szpiku kości a Lilia jest córką gotową poświęcić wszystko, by uratować ojca. Michał Zadara zarchepityzował bohaterów dramatu i pozbawił ich osobowości podcieni. Dzięki temu łatwiej mu było osiągnąć ten lekki, komediowy rys. 

Bo przedstawienie skonstruowane jest właśnie w takiej konwencji niedokońcaserio. Reżyser zastosował w końcu najbardziej klasyczne z klasycznych, komediowych chwytów, które znali już i stosowali z powodzeniem starożytni Rzymianie. Mamy na przykład Ślaza – złodzieja i wesołka, który żadnego oszustwa się nie boi: w końcu mama powtarzała mu, że dzięki kłamstwom stanie się bogaty. Jest to bez wątpienia spiritus movens spektaklu. W każdej komedii Plauta i Terencjusza znajdziemy takiego wesołego niewolnika, który zwraca się bezpośrednio do widowni pełniąc funkcję narratora, a swoimi działaniami popycha akcję do przodu. Formuła, która sprawdza się od tysiącleci bawi do dziś. Zadara wyciągnął więcej z klasyki: mamy tu tzw. qui pro quo: Ślaz przypadkowo wzięty za Salmona – dzielnego lechickiego wojownika i królewskiego przyjaciela, który zginął w walce – brnie w to kłamstwo. A potem wpada z tego powodu w coraz większe tarapaty. 

Postacią podobną do Ślaza, ale pozbawioną jego łobuzerskiego uroku jest Święty Gwalbert – w inscenizacji Zadary po prostu ksiądz. Ksiądz, który nawraca. Gwalbert, podobnie jak Ślaz, (który zresztą na początku był jego sługą) krąży pomiędzy Lechitami a Wenedami opowiadając historie o Matce Boskiej. Nie budzi sympatii nawet na moment. Przypomina trochę szczura, który pierwszy ucieka z tonącego okrętu. 

Podczas oglądania Lilli Wenedy przypomniał mi się film Kona Ichikawy z 1956 roku Birmańska harfa. Tam właśnie japoński żołnierz-harfiarz w końcowej scenie pojawia się pod drutami okalającymi obóz, żeby po raz ostatni zagrać na instrumencie swoim towarzyszom walki. On sam – odbywszy wędrówkę po świecie zasłanym żołnierskimi trupami – postanawia zostać mnichem. Podczas tej tułaczki grzebie ciała umarłych; oddaje im ostatnią posługę. Wiele niepokojącego jest w tym obrazie bliskości życia i śmierci. To bezpośrednie obcowanie z ciałami zmarłych w tym filmie poruszyło mnie najbardziej. Główny bohater nie chce i nie może już należeć do świata żywych. 

Podobnie Rosa Weneda – królewska córka, która w harfie Derwida widzi jedyną szansę na zwycięstwo swojego ludu. Jest czarownicą. Wyciąga z kieszeni zmarłych wojowników ich pamiątki i talizmany, by pamięć o nich nie zginęła. A może nie tylko dlatego? Może jest coś takiego w tej mieszance krwi i ziemi, co nie pozwala jej wstać z kolan i zacząć podejmować racjonalnych decyzji? To coś każe jej grzebać w ubraniach zmarłych i tam poszukiwać odpowiedzi dla żyjących. Przez chwilę jednak wydaje się, że to ona rzeczywiście poprowadzi swój lud do walki. Ale nie poprowadzi. Bo nie jest częścią tego świata. Ugrzęzła gdzieś w błocie pomiędzy ciałami zmarłych. 

To błoto wojennego pola wciąga i Rosę Wenedę i jej lud i Lechitów. W błocie obie walczące strony wyglądają tak samo. Właściwie nie odczuwa się chęci, by kibicować którejkolwiek ze stron. Chciałoby się, owszem, żeby Gwinona oddała Derwida jego córce, ale to nie znaczy, że chciałoby się, żeby Lechici wygrali wojnę. Wszystko jedno kto wygra. Po drodze tylko krew i błoto. A potem znowu krew i błoto. W pewnym momencie słyszymy od Lecha, że wokół tych ziem krąży wiele ludów, które nieustannie prowadzą ze sobą walki. Tutaj walka nigdy się nie skończy. A przedstawiony świat jest nam bliski. Nie bez powodu w końcu Michał Zadara przeniósł akcję z prehistorycznych czasów do wieku XX: topór zamienił na pistolet, a z harfy zrobił radio. W tym błocie brodziła cała XX wieczna Europa. Niektórzy chcieliby się w nim znaleźć się także dziś. 

Muzyka płynąca w tle przedstawienia to w większości utwory kompozytorów z XX wieku, a więc przepełnione powojennym niepokojem, nieładne; znakomicie uzupełnione kilkoma westernowymi nutami. Patos przełamany. Przełamany i utopiony w błocie, bo to brodzenie w błocie bohaterów także wpisuje się w melodykę przedstawienia. Błoto jest lepkie i głośne. Słyszymy jak zapadają się w nich buty Gwinony. 

Jeszcze moment i oblepi także nasze buty. 

Lillia Weneda, Teatr Powszechny im. Zygmunta Hubnera w Warszawie, reżyseria - Michał Zadara, dramaturgia - Anna Czerniawska, scenografia - Robert Rumas, kostiumy - Arek Ślesiński (fot. Krzysztof Bieliński)













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz